Bez kategorii,  Blog

Jak to się zaczęło?

Marcin Katarzyński Photography

Jak to się zaczęło – sztampowe pytanie, na które odpowiedź zwykle jest najtrudniejsza …

Co raz częściej je słyszę, od znajomych, którzy mnie znają od lat dziecięcych – ostatnio koleżanka: „przecież Ty nawet na dyskotece nie za bardzo do rytmu skakałaś a teraz turnieje tańca??????”

Może to impuls, może gra wypadków, może przeznaczenie …?

A może po prostu była od zawsze?

Ukryta gdzieś w podświadomości, przydeptana rzeczywistością, zakryta brakiem przekonania, zawstydzona ludzkimi opiniami. Może tylko przypadek sprawił, że wyszła na początku delikatnie wychylając głowę zza rogu, nieśmiało stawiając pierwsze niepewne kroki, nadsłuchując dźwięków z zewnątrz.

Moja pasja – TANIEC.

Była. Jest i będzie. Myślę, że nawet w trumnie będę stópką kiwać w takt zjadających mnie robaczków.

A tak nieco mniej metaforycznie:

W odpowiednim momencie mojego życia pojawiła się odpowiednia propozycja zajęć tanecznych. Przede wszystkim byłam wtedy gotowa emocjonalnie na zmiany i szukanie swoich zapomnianych w szarości życia pasji i uczuć. A poza tym oferta tańca narodowego bez partnera była idealna dla kobiety, której mąż nie podzielał jej chęci.

I zaczęłam. 24 marca 2017 roku (dopiero jak się oznaczy datę człowiek dostrzega jak to bardzo było dawno/niedawno)

Taniec narodowy, hmm nie bardzo wiedziałam z czym to się wiąże, ale na wszelki wypadek zabrałam ze sobą synka wtedy lat 20 więc całkiem dorosły a przy okazji wyrośnięty. Wytrzymał ze mną miesiąc na tych zajęciach za co cześć mu i chwała.

I pierwsze wrażenia niesamowite. Coś co wydawało mi się trudne, okazywało się nawet dość zrozumiałe, atmosfera luźna, uśmiechy, żarty a przy okazji wysiłek fizyczny powodujący, że wracałam z tych zajęć nabuzowana endorfinami po sufit. Sam taniec nie wydawał się w tym wszystkim aż taki ważny, choć byłam chwilami zaskoczona efektami. Zawsze słyszałam, że nie mam poczucia rytmu i ogólnie słoń mi na ucho nadepnął (mimo że w szkole śpiewałam z powodzeniem w chórze co w przypadku całkowitej głuchoty nie byłoby możliwe). A tutaj jakoś bez większych problemów słyszeć słyszałam i nawet wychodziło mi wykonywanie choreografii do rytmu (chyba że jednocześnie trzeba było ruszać i rękami i nogami to na takie szaleństwo na tym etapie nie byłam gotowa).

Ogólnie było bardzo fajnie przez parę miesięcy się poruszać i potańczyć i pewnie na tym moja przygoda z tańcem by się zakończyła, gdyby nie kolejny przypadek.

Po wakacjach zajęcia wróciły i już nie było tak fajnie. Sytuacja nieco się skomplikowała, sama byłam organizatorką tych zajęć, więc nie wypadało z nich rezygnować … a instruktor poszedł po najmniejszej linii oporu i ze względu na nowe osoby wszystko powtarzał od nowa. Gdybym chodziła w tym momencie na jakąś kontynuację pewnie tego efektu by nie było albo byłby znacznie później, ale ja po prostu zaczęłam się nudzić. Owszem ruch był, atmosfera super, z przyjemnością w tym wszystkim uczestniczyłam, ale … właściwie od któregoś momentu chodziłam na te zajęcia z przyzwoitości i sympatii a nie dla tańca. Bo się w tym tańcu nie rozwijałam. Powtarzałam te same układy, nauczyciel zajęty pozostałymi osobami nieszczególnie miał czas i ochotę uczyć mnie czegoś więcej, zresztą chyba też nie byłam na to tak do końca gotowa. Było po prostu nudno.

To był ten moment. To ta chwila, kiedy ta ledwo ujawniona maleńka namiętność mogła albo zgasnąć i odejść gdzieś w czeluści zapomnienia albo rozkwitnąć, rozwinąć się w coś większego, pełniejszego.

Owszem, zawsze chciałam się nauczyć tańczyć. Przez otoczenie byłam przekonywana, że nie umiem, że nie mam poczucia rytmu i w ogóle jestem sztywna. Tańczyłam na dyskotekach czy zabawach, ale to nie był taniec tylko podrygiwanie w miarę do rytmu i tyle. A ja chciałam nauczyć się po prostu tańca prawdziwego – walc, tango itp. W pamięci do końca życia będę miała dwa momenty, kiedy tańczyłam walc nie umiejąc tańczyć. Pierwszy raz, gdy miałam 18 lat – na weselu kuzynki mój ojciec tańczył ze mną parę razy i to właśnie walc a nawet polkę. Kuzynka Kamila do tej pory to pamięta. I ja też. Ojciec z pokolenia osób, które umiejętność tańca wynosiły z domu, ale nie przekazywali tych umiejętności swoim dzieciom, prowadził mnie tak pewnie i tak dobrze, że nie potrzebowałam umieć tańczyć, aby zatańczyć.

Drugi raz taka sztuka przydarzyła mi się podczas balu z okazji iluś-lecia mojego liceum – miałam chyba 30 lat, zostałam poproszona do walca przez starszego pana i … po prostu zatańczyłam. Poddałam się całkowicie muzyce, jego silnym ramionom …  umarłam i znalazłam się w niebie. To uczucie unoszenia, płynięcia, bezpieczeństwa … tylko ja i muzyka … i walc.

Tylko jeden zgrzyt – nie umiem tańczyć!!!! Świadomość tego, że nie wiem czego mogę się spodziewać, że nie wiem jak i gdzie postawić nogę, sprawiały, że nie byłam partnerką do tańca a klockiem, którego biedny człowiek musiał ciągać po parkiecie! Owszem jego siła, zdecydowanie i umiejętności (tak jak wcześniej mojego ojca) sprawiły, że to wyglądało nieźle, ale tak naprawdę to dopiero teraz wiem, ile to kosztowało go wysiłku i jak mało komfortowe było.

Zaczęłam szukać. Szukać w sobie odpowiedzi i szukać innych możliwości. Odwiedzać strony o tańcu, czytać blogi, zdobywać informacje, korzystać z lekcji indywidualnych u innych instruktorów (nawet nie wiedziałam że tylu ich jest w moim rodzinnym mieście). Drążyć temat tańca, możliwości rozwoju i spełnienia skrytych marzeń. Nie określałam wtedy, dlaczego to robię. Nie myślałam w jakim kierunku zdążam. Był to okres burzliwy w moim życiu i to w każdym aspekcie.

Czy znalazłam? Nie. Dalej szukam. Bo taniec to … milion nie wypowiedzianych emocji. On jest w każdej komórce mojego ciała. On jest w każdym moim oddechu. On żyje, on się rozwija. Jest oddzielnym bytem związanym ze mną niewidzialną nicią zależności – ja nie istnieję bez tańca a i taniec beze mnie niknie. I nie wiem czy życia mi starczy na to szukanie, ale nie przestaję.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *